Za dużo o sobie, a co za dużo…
Zdecydowanie za dużo opowiadam o sobie. Zupełnie nie wiem, po co to robię? Może z tych samych powodów, dla których mam potrzebę pisania? Być może tak właśnie jest. Może zwyczajnie lubię opowiadać tak jak uwielbiam pisać? Jednak coraz częściej nachodzi mnie refleksja, która sprawia, że jestem niemal pewny, że za dużo opowiadam o sobie całkiem przypadkowym osobom, a to nie jest dobre. Naprawdę nie wiem, w jakim celu tak uparcie dokonuje tej publicznej wiwisekcji własnego życia. A po alkoholu to ja zupełnie jestem jak otwarta księga.
Ta patologiczna potrzeba opowiadania jest moim przekleństwem. Gdy wieczorem spotkam się z znajomymi i przez przypadek znajdzie się tam nowa osoba, która nie zna jeszcze moich opowieści to ten człowiek może być pewny, że już po kilku godzinach będzie znał kilka intymnych szczegółów z mojego życia. Niech tylko będzie na tyle miła i wykaże zainteresowanie tym, co mówię, to ja już jak zacznę się spowiadać to nie mogę przerwać.
Całkiem tak jakbym pisał opowiadanie i chciał je natychmiast opublikować. Szczególnie uwielbiam opowiadać o swoim życiu kobietom. Jak taka jeszcze lubi słuchać to w jeden wieczór może poznać relacje z połowy mojego życia zawierającą dość intymne szczegóły. Nie wiem, dlaczego tak ma? To jest silniejsze ode mnie. – Daj spokój – mówię sobie przed wyjściem z domu – nie musisz wszystkim opowiadać o wszystkim. Twoje życie nie było aż tak ciekawe jak Ci się wydaje. Nikt nie chce słuchać o twoich przeszłych podbojach miłosnych. O twoich byłych. O tym, co piszesz. O tym, co robiłeś kilka lat temu.
Ale to moje autoupominanie to jak mówienie do ściany. Wystarczy, że wypije jednego (czasem nawet tego nie trzeba) i znajdę dobra słuchaczkę a już opowiadam ze szczegółami o tym, o czym powinno się raczej opowiadać księdzu w konfesjonale, jeśli jest się wierzącym lub psychologowi, jeśli kogoś stać na taki luksus. A ja od razu zwierzam się z najskrytszych wydawałoby się tajemnic mojego życia czasami zupełnie przypadkowej osobie.
Ale najgorsze przychodzi rano. Wtedy właśnie zadaje sobie to bardzo zasadne i oczywiste pytanie:, po jaką cholerę opowiadam o sobie tyle szczegółów? Po co? I mam oprócz zwyczajnego kaca także kaca moralnego. Ale nie potrafię się powstrzymać. To tak jakbym cały czas na nowo tworzył swoje życie. Jego nowe, ulepszone wersje. To tak jakbym naprawdę opisywał czytelnikowi siebie. Mam nieodpartą (niestety) potrzebę opowiadania dla samego aktu opowiadania. A że najlepsze opowieści są faktami z mojego życia, to opowiadam obcym przecież ludziom o sobie i potem sam się zastanawiam, dlaczego i po co to robię. Tak, wiem, że zagmatwałem, ale chyba nie potrafię lepiej tego opisać.
Może moja otwartość w zdradzaniu szczegółów z własnego życia to tak zwany efekt potknięcia. Gdzieś, kiedyś wyczytałem, że jest taka teoria, która głosi, że ludzie z naszego otoczenia będą nas bardziej lubić, jeśli od czasu do czasu popełnimy jakiś błąd. Więc pewnie, dlatego ja tak namiętnie opowiadam o swoich błędach. Inna teoria zakłada, że dzielenie się intymnymi i osobistymi informacjami jest jednym z najsilniejszych bodźców więziotwórczych między ludźmi. A więc może właśnie, dlatego uważam, że jeśli opowiem coś bardzo intymnego dopiero co poznanej osobie, to istnieje duża szansa, że nawiążemy głębszą relację. A ja, jako osoba samotna, poszukuje kontaktu z innymi ludźmi (przynajmniej czasem tak mam).
Mam takiego kolegę. Znam go niemal całe życie a jakby się tak zastanowić to nie wiem o nim nic. Spotykając się ględzimy niemal o wszystkim, i pierdołach, i o ważnych sprawach. Oczywiście ja, jak to ja, opowiadam o sobie. On nie. Rozmawiamy o kobietach, o literaturze, filmie… Powiedziałbym, że znam tego go bardzo dobrze. A jak bym miał powiedzieć coś więcej o tym człowieku to tak naprawdę nie wiem o nim nic. Za to on zapewne wie o mnie wszystko. Czasem chciałbym być bardziej tajemniczy, ale chyba się tego już nigdy nie nauczę. O! Właśnie teraz, w tym miejscu ponownie opowiadam o sobie! Jestem niepoprawny.
Komentarze