Jak fatalista

Obublikował pavvel dnia

Jakieś dwa tygodnie temu przez kilka dni czułem, że jest w miarę spokojnie. Moje życie wpadło w przyjemną rutynę i nawet myślałem o tym, że być może jestem umiarkowanie, ale jednak szczęśliwy. Coś jednak na samem dnie mojej duszy ostrzegało: uważaj, to tylko złudzenie! Coś pewnie zaraz się stanie! No i się stało. Zaczęło się. Nagle społeczeństwo sobie o mnie przypomniało. I siłą wielu instytucji i urzędów zaczęło mnie nękać.  I tak już od samego rana, telefon za telefonem. Plus listy, takie zwykle polecone, więc z instytucji. Maile. Esemesy. Wezwania. Spotkania. Konsultacje. Badania.

Świat nie przychodzi już tak często pod moje drzwi jak kiedyś. To dobrze. Nawet bardzo dobrze. To jedyny pozytyw w morzu negatywów. Ale za to pozwala sobie do mnie zadzwonić. Tak z kilka do kilkunastu razy dziennie. Lubi też do mnie napisać. Tak listownie w urzędowy sposób przypomnieć o swoim istnieniu. I te dni są najgorsze, bo czuję wtedy, że nawet we własnej norce nie jestem już bezpieczny. Z ciemności i bólu, i strachu nocy, wyłania się strach dnia. Słyszę jak za drzwiami, jak za oknem szurają buciorami problemy. Słyszę kroki na schodach i ściszam się w sobie. Zapadam w nieistnienie. Udaję martwego i nieobecnego. Przystosowałem się do życia w strachu. Do dnia.

Jestem ukryty w norce, do której swym wielkim przekrwionym okiem zagląda, co pewien czas świat. Słyszę jego okrutne i złowrogie sapanie. Czuję jak przez ściany mojej celonorki przenika jego kwaśny oddech. On ciągle coś ode mnie chce. Wymusza działanie. Poucza mnie. Ten On. Ten ukształtowany w wielkość urzędniczej, społecznej masy On. Utuczony na posadach i etatach. Przystrojony w ustawy, wyroki, nakazy, rozporządzenia, przepisy, oczekiwania – wielki On. Społeczny, państwowy kolos ulepiony w masy pieniędzy i rozporządzeń. Wykuty z monet, podparty papierem, stalowo twardy wsparty na cokole własnych „praw i obowiązków” ciągle oczekuje ode mnie działania na swoją korzyść. Podporządkowania się jego woli. Asymilacji.

Okazało się że mimo to, że jest nas w tym kilkoro, to właśnie ja zostałem obdarzony tym nieszczęśliwym szczęściem że zostałem wybrany spośród kilkunastu żeby się stawić u pewnego specjalisty który mocą nadaną mu z urzędu stwierdzi czy jestem godzien czy nie godzien. Czy mi się należy czy nie należy. Czy zasługuje a może nie zasługuje.

Z doświadczenia wiedziałem, że takie badanie będzie trwało tak z trzy minuty. Ku mojemu zdziwieniu trwało z sześć.  I te trzy minuty, czy dzisiejsze sześć minut w sumie zadecydowały o moim życiu. A przynajmniej o mojej najbliższej przyszłości. To niesamowite, że ja mam takie cholerne szczęście do tego żeby być wyróżniony spośród tych, którzy dochodzą do tego samego bardziej spokojniej, bez żadnych przeszkód i bez zbędnej napinki. Ja zawsze muszę mieć pod górkę. – Przypadek w sumie za mnie wybrał, kliknął ktoś myszką i tutaj przyszedłem – parafrazując klasyka. I teraz tu jestem. No i proszę, przypadek, czy też wola boża znów sprawiła, że tu jestem. I choć w sumie wszystko skończyło się dobrze, to przecież ja już od tygodnia nakręcałem się w swoim czarnowidztwie. Dziś przeżyłem wielki stres, który na pewno będzie miał swoje konsekwencje.

Jestem jak zabawka ciągle nakręcana do działania i popychana naprzód, tam gdzie znajduje się prawdopodobnie ten bliżej nieznany mi cel mojego istnienia. Moje życie to zbiór irytujących przypadków. Niczego nie można w nim zaplanować. A jeśli jednak coś spróbuje zaplanować, to jest prawie pewne, że stanie się zupełnie inaczej zamierzałem.

Pamiętacie co Woody Allen pisał o planach? Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość. Ja wyobrażam sobie Boga (przyjmując oczywiście na chwile założenie, że on istnieje) nie, jako brodatego dobrodusznego staruszka, lecz jaka pucołowatego złośliwego bachora bawiącego się w rozgniatanie mrówek. Zawsze jak już mam przez chwile poczucie, że jest w miarę dobrze, że osiągam spokój, to od razu coś się na mnie wali. Za chwile jest trzydzieści razy gorzej niż jeszcze przed chwilą. Bo ja nie mogę jak każdy, wieść spokojnego życia, ja muszę doświadczać każdej minuty, bo inaczej boski bachor nie miałby z tego zabawy.

Patrzę na to wszystko, rozglądam się wokół i zastanowiłam się jak długo jeszcze. Jak długo to wytrzymam? I mam przeświadczenie, że pewnie nie będzie to trwało wiecznie. Że koniec jest bliski. Ale nie będzie to żaden tam wielki skok do wieczności wśród krzyków, rozpaczy i łez, lecz zwyczajny koniec w zamknięciu bez możliwości wyjścia, ale za to z bogatym życiem wewnętrznym wspieranym i pilnowanym przez farmakologie. Taki będzie mój koniec, jeśli świat mi nie odpuści i nie będzie łatwiej i spokojniej. Tak, wiem że znów popadłem w fatalizm, choć wolałbym nie.