Notatka II
Mieszka we mnie taka maleńka obawa. Jest we mnie. Jest ze mną. Nawet dokładnie wiem, w którym miejscu się przyczaiła. Tak bardziej po lewej, bliżej serca. Nie mogę powiedzieć, że się przyjaźnimy. Jest mi w pewnym sensie bliska, bo przecież jest ze mną prawie od zawsze. Można powiedzieć, że wiele nas ze sobą łączy. Mój strach, moja obawa, zwana też lękiem jest moim stałym, choć nie koniecznie chcianym współlokatorem. Takim, co wpadł na chwile a zamieszkał na stałe.
Towarzyszy mi w życiu codziennym i od święta. Nienawidzę go, ale chyba już go zaakceptowałem. Jest jak zło, które jak się powszechnie wmawia, czasem jednak bywa konieczne. – Taki jest świat – słyszę zewsząd. Nic nie mogę na to poradzić. To znaczy teoretycznie mogę, mógłbym, ale mimo wszystko nie jest to takie proste.
Czy obawiam się czegoś konkretnego? Nie to raczej taki irracjonalny strach o wszystko a jednocześnie o nic konkretnego. Nie ma konkretnej sprawy, konkretnej rzeczy, zdarzenie, działania, które strach pobudza i wyzwala u mnie. Jest tylko narastające wielkie i obezwładniające uczucie, że coś nie jest do końca tak jak być powinno. Wrasta we mnie takie obezwładniające przeczucie zagrożenia. Napełnia i wypełnia mnie całego. Od stóp po czubek głowy. Jest we mnie. A jednocześnie jest jakby odrębnym bytem. Coś we mnie stale wibruje. Coś nie pozwala mi się skupić. Trudno pracować w strachu. Trudno też nie pracować, bo jego obecność staje się jeszcze bardziej nieznośna. Dłonie, moje palce, całe ciało wypełnia ciągłe drżenie.
Poranki są wybawieniem z nocy. Noc jest wybawieniem z dnia. Czas jest płynny a ja w nim jestem jakby zanurzony. Czas mnie nie dotyczy, choć jestem zadziwiająca świadomy jego upływu. Od ranka czekam na wieczór. Czas między zachodem słońca i ciemną nocą jest dla mnie treścią dnia. Strach mnie nie opuszcza nawet na chwile. Jest ze mną zawsze, ale czasami jakby przyczajony, ukryty. I choć noc może przynieść nowe koszmary to jednak dni są straszniejsze. Dni, w których w samotności swojego pokoju, w mojej małej norce, walczę z samotnością, choć nigdy tu nie jestem sam. Jestem w tej stałej obecności ludzi wokół mnie bardzo zagubiony. Samotny w tłumie.
Moja praca. Obrabiam ją, wałkuje, te same tematy, te same telefony, pisanie, odpowiedzi, listy, telefony, spotkania, których nie chce, ale przecież muszę wykonać, spełnić. Pracuje, ale jest to jak walka. Walczę, nawet odnoszę sukcesy, ale bez euforii zwycięstwa. Jest dobrze, bo nie myślę o moim wrogu czy przyjacielu. Zapominam w nawale spraw i obowiązków. Choć przecież wiem, że to właśnie, co robię, jak żyje i z czego żyje jest powodem strachu.
Popołudnia są wytchnieniem. Choć nie mogę się pozbyć świadomości, że przecież jutro też będzie dzień. A dzień oznacza zagrożenie, strach. Nie bardzo jestem pewny czy dobrze rozpoznaje mój stan. Czy to wieczne podniecenie zagrożeniem, niepewność jest, może być, w zasadzie nazwana strachem? Przecież to takie wielkie słowo. A mój specyficzny, bardzo indywidualny stan jest taki bardzo mój, że trudno mi się czasem pogodzić z nazywaniem go zwyczajnym strachem. Ale przecież jakoś chce to nazwać. To tylko zapis, notatka ze stanu świadomości…