W przemocy strachu
Nad ranem przychodzi strach wyganiając chwilowy spokój nocy. Ten irracjonalny niepokój o coś co nie da się zidentyfikować wypełnia mnie całego, każdą komórkę mojego ciała. To mnie paraliżuje. Ja nie tylko w przenośni, ale fizycznie odczuwam ból własnego istnienia.
Ten strach mnie wykańcza powoli, systematycznie, skutecznie każdego dnia. Teraz i tak jest dużo lepiej, bo gdy zabraknie snu budzi mnie jasność za oknem. Kiedyś dłużej spoczywałem w mroku. Czwarta rano to za wcześnie żeby zacząć życie, więc tylko leże w łóżku i zastanawiam się czy kiedykolwiek strach mnie opuści. Czy już tak będzie zawsze?
No i proszę, znów tu jestem w ten godzinie miedzy dniem a nocą. Witam o poranku. Skończył się sen i przyszedł ból. Każdym elementem mojego ciała czuje strach przed czym czego określić nie zdołam. Zakopuje się w pościeli, pragnę się przed tym schować, ale nie ma ucieczki. Nie ma nadziei. Jest tylko ogromny przytłaczający, wszechogarniający, paraliżujący strach.
Czuje zimno. Nawet ciepło ubrany, okryty kocami wciąż czuje zimno. Nie potrafię się go pozbyć. Nie potrafię się rozgrzać. Wiem, że to zimno coś oznacza, choć niedobrego. Drętwieje leżąc z otwartymi oczami czekając aż minie kolejna minuta. Czas sięgnie się niemiłosiernie. Mam dziwne poczucie zmieszania moich odczuć. Wydaje się, że czas płynie zbyt szybko, bo przecież w tym moim stuporze marnuje te chwile życia, które mi jeszcze zostały. Jednocześnie mam wspomniane już wrażenie, że czas straszliwie się dłuży. Jestem zamknięty w powolnym przemijaniu.
Jestem tu w tych czterech ścianach, które nie są moim domem. Nie czuje się tu bezpiecznie. Nie znajduje tu spokoju. Dryfuje poprzez codzienność w tym moim małym pudełku. Tak rzadko stąd wychodzę, a przecież nie lubię tu przebywać. Potrzebuje bezpiecznej przystani. Potrzebuje spokoju. Potrzebuje ciszy. Potrzebuje znów poczuć się bezpiecznie. Wiem, że nigdy się stąd nie wyrwę. Jestem skazany na cztery ściany mojej norki. Nie mam ani sił, ani żadnych możliwości zmienić swój los. To przerażające. Starałem się, nie wyszło. Teraz myślę, że nie ma od tego żadnej ucieczki.
Nic mnie już nie cieszy. Jestem pozbawiony wszelkiej radości życia. Ciężko mi czytać, bo nie mogę się skupić odczuwając ciągły strach. Nie cieszy mnie to co oglądam z tych samych powodów. Trudno mi też pisać, bo myśli napływają i odpływają do mnie i ode mnie falami. Jednak myśl goni drugą. Mam w głowie kompletny chaos. Inna rzecz, że strach pozbawił mnie też wszelkiej motywacji do jakiegokolwiek działania. Popadłem w apatie.
Nie czuje się nikomu do niczego potrzebny. Jestem dla wszystkich ciężarem. Ludzie przypominają sobie o mnie tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie chcą. Faktycznie, w moim stanie nie jestem zbyt towarzyski. Nie mam nic nikomu do powiedzenia, a nawet jeśli nawet coś mówię to mam przejmujące uczucie, że i tak nikt nie chce mnie słuchać. Tak, czuje się bardzo samotny, ale przypadkowość spotykanych ludzi mnie z tego nie uleczy. Potrzebuje kogoś lub czegoś, co mnie uwolni od strachu, pozbawi bólu i wyzwoli z samotności. Potrzebuje natychmiastowego uleczenia, bo choroba, która mną owładnęła niszczy mnie od środka. Żyje resztkami świadomości. Chwytam się malutkich nadziei, a gdy i one nikną dopada mnie coraz to większa i większa martwota.
Boje się że nie podołam. Coś mi ciągle powtarza, że nie dam rady tak dalej i że potrzebne są radykalne posunięcia. Coś muszę zmienić, ale jak gdy nie wiem nawet, co mi dolega. Boję się, tak bardzo się boje. Ciągle jest ze mną i we mnie strach.